brak kategorii

Michał Szulc – moje zawodowe życie mieści się w jednej torbie

07.02.2016 Redakcja Fashion Magazine

Michał Szulc – moje zawodowe życie mieści się w jednej torbie

Co u Ciebie słychać? Dawno nie rozmawialiśmy, więc na pewno wiele się zmieniło. Zwłaszcza, że przed chwilą mi zdradziłeś, że dzieje się sporo.
Dzieje się rzeczywiście dużo. Poza pracą nad kolekcjami i pokazami, po spokojnych wakacjach, wróciłem od września do projektowania dla marki, z którą zaczynałem współpracę równo dziesięć lat temu. Poza tym nadal pracuję nad doktoratem i wykładam.

No pewnie, jesteś przede wszystkim praktykiem i uczysz studentów, potrafisz nauczyć ich biznesu, trochę go przemycić. Wiesz jak to funkcjonuje.
Praca na łódzkiej ASP to system korekt. Prowadzący określają ćwiczenia, studenci pracują nad inspiracjami, rysunkami, wybierają tkaniny, a później wszystko z nami konsultują. Możemy im poświęcić sporo czasu, bo projektowanie ubioru (mimo popularności tematu polskiej mody) jest nadal dość elitarnym kierunkiem; na pierwszej specjalizacji w każdej pracowni studiują trzy osoby.

To jest dobry tok nauczania dla kilkuosobowych grup.
Mając już kilkuletnie doświadczenie, uważam, że najlepszy. Studenci są ekstremalnymi wrażliwcami, bardzo często zamkniętymi w sobie, na początku trudno do nich dotrzeć.

Mają swoją wizję siebie?
Z jednej strony tak; to chyba charakterystyczne dla tego pokolenia – wyraźny, narysowany pewną kreską portret swojej osoby. Z drugiej – często mam wrażenie, że wszystko jest im obojętne. Początki bywają ciężkie, ale ich zdolności i możliwość obserwacji rozwoju rekompensują wszystko. Mogłoby się wydawać, że to łatwa praca…

Taka psychologiczna.
Tak. Na pierwszym roku trzeba poświęcić minimum dwa miesiące, żeby dotrzeć do studentów, poznać ich sposób myślenia. Rozmawiam z nimi o głupotach, palę papierosy, staram się być jak najbliżej. Jak nawiążesz z nimi relację, to współpraca jest już samą przyjemnością.

Skoro przyjmujecie kilkanaście osób co roku, to potem jeszcze „odsiewacie” niektóre osoby. Ile z tych osiemnastu osób kończy studia?
Zwykle kończą wszyscy.

Czyli macie dobre kryteria doboru?
Kryteria nie są najlepsze. Katedra ubioru nie do końca ma wpływ to, kogo przyjmuje do siebie. Egzamin jest wieloetapowy, ale sprawdzane są głównie zdolności plastyczne, nie mamy egzaminu stricte z projektowania. Najlepsze osoby z listy przyjmowane są na ubiór. System edukacji jest już zdecydowanie lepszy – studenci pracują na każdym polu artystycznym – rozwijają się kolorystycznie, pracują z bryłą rzeźbiąc, mają kompozycję, grafikę, projektowanie komputerowe. Kończąc ASP ze specjalizacją projektowanie ubioru jesteś w stanie pracować zarówno jako projektant, ale również jako grafik, projektant nadruków, aplikacji.

Na ubiorze nacisk kładziemy bardziej na kreację niż komercję, choć zależy to od predyspozycji studenta. Wolimy pielęgnować wrażliwość projektową i dbać o eksperyment. Zderzenie z rzeczywistością i projektowaniem korporacyjnym zostawiamy na później.

Czy prowadzicie zajęcia biznesowe?
Tak, choć czujemy niedosyt. Od niedawna w programie studiów są zajęcia z marketingu, prawa autorskiego. Nowe władze wydziału zadbały też o to, by opowiadać o teorii mody i aktualnościach – tego nie było w ASP kiedy ja studiowałem. Wszyscy w Katedrze Ubioru próbujemy nadrobić zaległości, ale często okazuje się, że najprostsze pomysły, konieczne do wprowadzenia, są najtrudniejsze w realizacji.

Pracujesz komercyjnie, pracujesz naukowo, a kiedy masz czas na tworzenie własnych kolekcji? Zwłaszcza, że w zeszłym roku wystartowałeś z drugą linią. Można ją nazwać streetwear?
Tak, choć kolekcja wiosenno – letnia skierowana jest zdecydowanie w stronę minimalizmu i formal wearu. Odchodzimy od „dresiarskiej” stylizacji okraszonej mocnym kolorem.

Backstage pokazu „Sirtet”

Mi akurat podobał się fakt, iż projekty były sportowe i z mocnym kolorem.
W kolekcji jesień/zima i wiosna/lato koloru nie ma prawie w ogóle. Wprowadziliśmy natomiast nową ideę w koncepcję marki – chcemy, by oferowała produkt w 100% polski – dlatego materiały, nici, zamki błyskawiczne, guziki, naszywki produkujemy lokalnie. O ile z dzianinami nie mamy problemu – od lat 90tych dziewiarnie rosły jak grzyby po deszczu, to tkalnie produkujące tkaniny stopniowo się zamykały. Dużo taniej i prościej jest kupować kontenery tkanin z Chin. Na szczęście trafiliśmy na kilka miejsc, które wciąż tkają batyst bawełniany i tkaniny wełniane. Z nich powstają kolekcje marki.

Bardzo dużo pracy wkładasz w przygotowanie tkaniny, stworzenie produktu, ale też udaje Ci się utrzymać dobrą politykę cenową.
Takie było założenie marki od początku. Jesteśmy maksymalnie zaangażowani w prace, większość przygotowań produkcyjnych, prac graficznych robimy sami, żeby móc kierować produkt w niższą półkę cenową.

W jaki sposób to jest opłacalne?
Jest, mimo tego, że utrzymujemy jakość surowców i wykonania. Lamujemy szwy, używamy szwów krytych, duży nacisk kładziemy na wykończenie tkanin – spieramy je w silikonach, kamieniach, szczotkujemy dzianiny bawełniane, tylko po to, żeby w chwycie wszystkie produkty były miłe i przyjemne. Myślę, że niewiele osób wie, jak wygląda taka miniprodukcja trzymając w dłoni gotową rzecz, ale dla samego efektu warto. Mimo tego, że czasem musimy podnieść ceny niektórych produktów ze względu na cały proces produkcyjny.

Ja i tak uważam, że ceny nie są jakieś stricte wysokie.
Celujemy w „sieciówkę”, chcielibyśmy utrzymać ceny na poziomie COSa.

To jest przyjazna cena dla portfela. Stąd moje pytanie, czy dla Ciebie to jest opłacalne?
W perspektywie jest. Na ten moment inwestujemy, choć całkiem nieźle sobie radzimy. Na pewno ze względu na „dopieszczony” produkt lepiej nam idzie w sklepach stacjonarnych. Tam można poczuć chwyt tkaniny, zobaczyć jak uszyte i wykończone są wszystkie rzeczy. Z zewnątrz ubrania wyglądają zwyczajnie, po zmierzeniu klienci doceniają konstrukcję i wszystkie detale. Większość z nich stworzonych i produkowanych specjalnie dla marki. To ogrom pracy, ale lubię to!

Jak duży zespół z Tobą pracuje?
Cały zespół to cztery osoby plus firmy zewnętrzne – konstruktor, szwalnia, pralnia.

Wiem, że robisz to w piątki, soboty i niedziele.
Tak jak swoje kolekcje. Myślę o wszystkim i analizuję jeżdżąc samochodem, to mój drugi dom. Od sześciu lat podróżuję po Polsce – od Nowego Targu po Olsztyn. Całe moje zawodowe życie jest w jednej torbie, którą zawsze mam przy sobie. Oczywiście, czasami bywa to męczące, ale przywykłem do takiego trybu pracy. W przemyśle, na szczęście, wyrobiłem sobie już markę, dziś mogę wybierać firmę, z którą chcę współpracować.

Teraz postawiłeś na Tatuum.
Tak, wróciłem do Tatuum by zająć się męską kolekcją po pięciu latach nieobecności. Skusiły mnie zmiany, które za chwilę zobaczą wszyscy…

Świeża krew?
Świeża krew, zaufanie i docenienie męskiej kolekcji sprzed tych kilku lat. Choć nie do końca wiedziałem co się w niej później działo, nie zaglądałem do sklepów.

Może to i dobrze.  
Być może. Dziś wiem, że projektanci, którzy pracowali nad męską kolekcją zniekszałcili nieco obraz klienta, nad którym wcześniej pracowaliśmy. Przed nami ogromne wyzwanie, bo poniekąd budujemy męską część kolekcji od nowa. Pracujemy nad jakością, detalami, spójnością i estetyką.

Kolekcja sygnowana metką Michał Szulc

Ładne rzeczy często się sprzedają.
W przemyśle często jest na odwrót.

Tak?
Oczywiście. Zależy to od marki, klienta, DNA kolekcji, ale zwykle te projekty, które są przesycone detalem, drukiem, aplikacją, mają większy potencjał sprzedażowy.

Tutaj faktycznie mnie zaskoczyłeś.
Mimo wszystko jestem optymistą. Pracuję w przemyśle od dziesięciu lat i patrząc na wszystko trochę z boku, widzę szybkie tempo zmian. Możemy czerpać doświadczenie od lepszych, lepiej rozwiniętych, którzy historię ubioru mają wpisaną w swoją narodowość, ale musimy też uczyć się na własnych błędach.

10 lat temu nie było blogów, portali, takich możliwości twórczych, które mamy dzisiaj – fotografów, makijażystów, scenografów. Moi studenci mają dziś dostęp do technologii, o których nam się nawet nie śniło (śmiech). To idealny czas, by zaczynać, za chwilę konkurencja będzie znacznie większa. A może temat mody przestanie być aż tak popularny jak dziś?

Wydaje mi się, że to zawsze będzie na tapecie. Nie ważne czym się zajmujemy, jaki zawód wykonujemy, czym się interesujemy to moda zawsze gdzieś się przewija.
Za moich czasów była Złota Nitka, dwa konkursy organizowane raz w roku przez Krajową Izbę Mody.

Pamiętam, jak pojawiło się Grono – znalazłem tam ogłoszenie o poszukiwaniu młodych projektantów. Wysłałem swoje zdjęcia. Tak poznałem Inę Lekiewicz i miałem swoją pierwszą publikację w nieistniejącym już „Exklusivie”. Dziś wspominam te początki i czuję się jak dinozaur. To były zupełnie inne czasy…

Ale może to było ciekawsze takie dochodzenie? Metodą prób i błędów. Trzeba było poświęcić temu więcej czasu, bardziej to przemyśleć.
Na pewno. Kiedyś prawie wszystko robiło się samemu – konstrukcja, odszycie, zdjęcia, scenografia. Więcej można się było nauczyć.

To jest chyba tak, że dostępność wszystkiego pomaga, ale i rozleniwia. I różnie to później wychodzi z tymi młodymi projektantami. Rozmawiałam z szefową targów w Dusseldorfie, o tym, że istnieje mnóstwo młodych i zdolnych osób, które nie mają przemyślanej koncepcji. Niektórzy młodzi ludzie tak bardzo polegają na jakimś przypadku, liczą że się uda. A później nie potrafią prowadzić swojej marki.
Stanę w ich obronie. Pamiętajmy – na stworzenie kolekcji potrzebny jest dość duży kapitał. Zamawiając tkaninę z Włoch do pokazu dopłacasz 15-20% za odcięcie kilkunastu metrów. Oprócz ceny za materiał płacisz 500-600 zł za kuriera. Żeby móc później realizować zamówienia i szyć looki z pokazu na miarę musisz od razu zainwestować i zamówić więcej tkaniny. Zamrażasz pieniądze. Podobnie jest ze zleceniem konstrukcji. O koszcie szycia pojedynczych sztuk nawet nie wspominam (śmiech). Wyobraź sobie, że szyjesz pierwszą kolekcję i na starcie musisz mieć kilkanaście tysięcy złotych, żeby powstało 6 sylwetek. Skupiasz się na jednym, odpuszczasz drugie. Być może dlatego mając dopracowany produkt, młodzi projektanci nie mają koncepcji sprzedażowej i marketingowej.

Jako jeden z niewielu projektantów ze swoją marką zostałeś wytypowany do targów w Dusseldorfie. Produkcję musisz mieć więc na wysokim poziomie, bo by Cię nie wybrano.
Staram się jak mogę (śmiech). Cały urok tej kolekcji tkwi moim zdaniem w detalach i sposobie wykończenia. Klienci z targów to docenili.

Powiedz, jak Ci poszło w Dusseldorfie?
Miałem sceptyczne nastawienie jadąc tam pierwszy raz, ale uważam, że poszło super.

Ulrike Kaller szefowa targów mówiła, że bardzo często ci kupcy wypróbowują charakter projektanta. Za pierwszym razem przychodzą, oglądają, dotykają i czekają rok czy pół roku, jak rozwinie się marka.
Dokładnie tak to wygląda. Pytano nas na stoisku który raz jesteśmy na targach. Zwykle trzecia wizyta przynosi konkretne zamówienia. Na początku, jeśli ktoś zdecyduje się nas wypróbować, składa zamówienie na dosłownie kilka sztuk i czeka na rozwój sytuacji. To zrozumiałe, kupcy inwestują swoje środki – płacą przed zamówieniem, nie rozmawiamy o sprzedaży komisowej. Nam udało się na starcie podpisać dwa bardzo dobre kontrakty. To bardzo dobry start, nie były to pierwsze targi w których brałem udział. Wysiłek się opłacił.

Dużo energii wkładasz też w pokazy…
Po dwóch ostatnich mam wrażenie, że jest tak, jak być powinno. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, mimo tego, że za całą produkcją stoją tak naprawdę dwie osoby – ja i Agnieszka Oleszczyk z 38pr. Nauczeni pierwszymi pokazami w Warszawie, które przygotowywaliśmy, mamy już opracowany cały system produkcyjny. I choć zdarzają się niespodzianki, to umiemy sobie z nimi radzić.

Po „Hold the rivers”, podczas którego grała Zamilska, chciałem trochę ukłuć nieco napompowany balon powagi – tamten pokaz wydaje mi się najbardziej dojrzały ze wszystkich poprzednich. Najmroczniejszy, najpoważniejszy, zupełnie na serio. Sirtet musiał zmienić trochę kierunek, wprowadzić trochę krawiecta i sportu, humoru i dystansu. Stąd obecność looków stylizowanych na gwiazdy lat 90tych.

To jest moja ulubiona odsłona Twoich projektów, ta ze sportowym sznytem.
W Sirtet było ich więcej niż w poprzedniej kolekcji, ale inspiracja latami 90tymi narzuciła też ukłon w stronę krawiectwa – to wtedy sukces odniosła Jil Sander, nawiązania do jej twórczości z tamtego okresu musiał się znaleźć w prostych, dopasowanych konstrukcjach. Z drugiej strony była Britney Spears i Brenda z Beverly Hills 90210.

Maja Salamon w skórzanym płaszczu z kolekcji „Sirtet”

Dobrze Ci wychodzą te kolekcje wiosenno-letnie.
Ja zdecydowanie wolę jesienno-zimowe. Przychodzą mi łatwiej, chociaż wszystkie powstają w ekstremalnym tempie – konstrukcje zwykle powstają w tydzień, w dwa tygodnie odszywamy całość. Decyzje podejmuję szybko i nie mam tendencji do „miotania się” i zastanawiania. Nie ściągam rzeczy z maszyn i nie przerabiam ich od nowa. Staram się myśleć całościowo – o miejscu, modelkach, świetle, muzyce, która ostatnio jest grana na moich pokazach na żywo.

To jest bardzo fajne.
To coś specjalnego, niepowtarzalnego. Cieszę się, że udało mi się namówić na występ Melę Koteluk, Zamilską i Lilly Hates Roses.

Mela Koteluk w projekcie z kolekcji „Hold the rivers”

Zarówno dla projektanta, jak i dla wokalisty to ciekawa współpraca.
Mam nadzieję! Chociaż dla mnie w dniu pokazu bywa to stresujące. To w końcu znani artyści, którzy mają swoje przyzwyczajenia, oczekiwania. Zawsze się przejmuję, czy wszystko będzie ok. Ale okazuje się, że nikt nie ma nic przeciw pojawieniu się wcześniej na próbach, poświęceniu jednego dnia i zagraniu na pokazie. Wydaje mi się, że ten dzień jest trochę „świętem” dla wszystkich, którzy tworzą ze mną pokaz. I to jest fajne!

To jest dobre. Nie rezygnuj z tego. Powodzenia!