MODA, STYL ŻYCIA

Haute couture za Gierka i Gomułki

17.03.2015 Redakcja Fashion Magazine

Haute couture za Gierka i Gomułki

Spotykamy się — jak wszyscy — na placu Zbawiciela. Gdy tuż po wojnie wznoszono tu Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową, socrealizm panował w najlepsze. Nie wszystkim było to w smak, architekci wiedzieli jednak, że otwarty sprzeciw wobec obowiązującego stylu nic nie da. Protestowali sprytniej: posłusznie przytakując, robili swoje. Dzięki nim za oknami kawiarni widać nie drugą Moskwę, lecz drugi Paryż.

Nie ma lepszego miejsca, by rozmawiać o modzie w PRL. Projektanci postępowali bowiem dokładnie tak, jak architekci. Mimo że ich zadanie ograniczało się do zaspokajania prozaicznej „potrzeby przyodziewku”, nawet w latach stalinizmu starali się wykonywać je pomysłowo, w oparciu o najlepsze zachodnie wzorce.

Pomysłowość cechowała też tych, którzy podążali za modą. Rozmówczynie Boćkowskiej wspominają wybrane looki (jak nazywano je wtedy?): mini, a pod nią długie majtki; kupiony od ciecia kożuch, wywrócony na lewą stronę; dzwony z aksamitu i koronkowa bluzka na czarny stanik; hinduskie tuniki; płaszcz z białego dżinsu; spódnice i bluzki z pieluchowej tetry.

EN_00129224_0197Jadwiga Grabowska

W centrum uwagi znajdują się tu jednak nie ubrania, lecz ludzie. W swojej opowieści Boćkowska nie pomija nikogo, kto wyznaczał wówczas trendy — jej bohaterowie to ówczesna crème de la crème. Mamy tu zatem Jadwigę Grabowską, ekscentryczną dyrektor artystyczną Mody Polskiej, znaną z porywczości (od czasu do czasu zdarzało się rzucić w oficjeli popielniczką, a w dyrektorów wieszakami), i Jerzego Antkowiaka, jej podopiecznego, który w latach osiemdziesiątych zaprojektował przezroczyste spodnie dla mężczyzn — ale i wielu innych, których nazwiska niesłusznie dziś zapomniano. Autorka Wielbłądów wyciąga je z lamusa.

W jej stosunku do opisywanych postaci i zjawisk nie ma jednak śladu nostalgii, którą tak często grzeszą książki o życiu w Polsce Ludowej. Większość PRL-owskich projektów dawno się przeterminowała, czego Boćkowska nie tai — ale wciąż aktualne są myśli. I może po lekturze Wielbłądów współczesne blogerki wezmą sobie do serca poradę Wandy Borowskiej („Zawsze ślizgaj się między modami, a będziesz elegancka przez całe życie”), a współcześni projektanci — jej trzy żelazne zasady (po pierwsze, ubranie modeluje sylwetkę, więc projektant musi wiedzieć, jak zmieni ją to, co zaprojektuje; po drugie, ponieważ istnieje zależność między warunkami budowy człowieka a warunkami tkaniny, tkaninę trzeba dopasować do sylwetki; po trzecie, nie projektuje się w próżni, ubiór ma funkcję i współistnieje z otoczeniem).

O wszystkich tych kwestiach rozmawiamy z Aleksandrą Boćkowską. Pytamy ją, jak powstawała książka, na ile wciąż tkwimy w PRL i czy ciągle — jak w czasach Mickiewicza — „co Francuz wymyśli, to Polak polubi”.

Pierwsze pytanie poza konkurencją. W jednym z rozdziałów pisze pani, że pod koniec lat osiemdziesiątych „z zagranicy przywiewa do nas wszystko, co najgorsze: marmurkowe dżinsy i wzorzyste swetry z bazarów w Turcji albo odblaskowe sznurówki i skarpetki z Węgier”. Chciałem dziś przyjść w marmurkowych dżinsach, nie mogę nie spytać: dlaczego są takie najgorsze?
Teraz, odczytywane na nowo, mają może jakiś wdzięk, ale w latach osiemdziesiątych… Długo było tu szaro i smutno, więc gdy na rynek trafiły rzeczy w dziwnych kolorach — dżinsy, fluorescencyjne sznurowadła i bazarowe swetry — przyjęły się, niestety, natychmiast. Ale nie chciałabym ich oceniać, bo nie jestem specjalistką od mody, tylko dziennikarką, do której przyszedł taki temat. Bardziej niż sama moda ciekawiły mnie konteksty wokół niej.

Przenieśmy się jednak na moment do komunistycznej Polski lat, powiedzmy, pięćdziesiątych. Dokąd powinienem pójść i co zrobić, jeśli chciałbym dobrze się ubrać?
Znaleźć krawca — dalej już by jakoś poszło. Dobrze byłoby też przeszukać rodzinne szafy i poprzerabiać to, co w nich jest, albo znaleźć dostęp do tkanin. No i iść na bazar. Na bazarach sprzedawano to, co górale dostawali w paczkach z Ameryki. Wszystkie te ubrania — często kolorowe, w dobrym gatunku, nie bardzo zniszczone — obrosły niesamowitą romantyczną legendą. Tam właśnie ubierała się warszawska elita, warszawscy fashioniści, jakbyśmy ich dziś nazwali.

W sklepach było jeszcze trudno. Prywatną inicjatywę zduszono pod koniec lat czterdziestych. Istniał Gallux, istniał Dom Mody „Ewa”, potem przekształcony w Modę Polską, powstała Cepelia — ale sprzedawano tam tylko drogie ubrania. Masowy handel narodził się dopiero dzięki sieci sklepów odzieżowych i domów towarowych. I chociaż ubrań w sklepach wciąż przybywało, opinie co do ich urody są bardzo podzielone. A właściwie nie tyle podzielone, ile negatywne.

EN_01069387_0019 Dom Mody Polskiej „Leda” na ulicy Marszalkowskiej 104, Warszawa

Dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw odzieżowych mówili wprost, że 90% ich wyrobów nie nadaje się do noszenia i że nikt ich nie chce.
Nawiązuje pan do dyskusji o butach, która w latach siedemdziesiątych ukazała się w „Polityce”. Dziennikarz przepytuje pracowników różnych szczebli przemysłu obuwniczego — i jeden z nich, dyrektor, w ramach przechwałki mówi: „10% naszych butów tworzy się według fasonów i z troską o jakość!”. Dziennikarz odpowiada na to: „To znaczy, że o 90% nie da się tego powiedzieć?” — i dyrektor przyznaje mu rację, przechodzi nad sprawą do porządku dziennego, nie próbuje się bronić.

Związki polityki z modą to ważny wątek Wielbłądów. Niektórzy pani rozmówcy przedstawiają się jako dysydenci, dla których moda była narzędziem walki z komuną, inni z kolei nie dopisują ideologii do tego, w czym wychodzili z domu. Które podejście jest pani bliższe?
Są różne postawy: Teresy Kuczyńskiej, dla której moda była ucieczką, Barbary Hoff, która modą chciała wywiercić dziurę w systemie, i Jerzego Antkowiaka, dla którego moda była rozkoszą. Kiedy upadał komunizm, byłam dużym, ale dzieckiem, więc nie mam prawa ich oceniać. Chociaż — przyznaję — najprzyjemniejsza wydaje mi się postawa Antkowiaka.

EN_00906965_0136Barbara Hoff

Gdyby jednak spytano, czy w tamtym czasie moda służyła walce, czy może pozbawiona była celów politycznych, powiedziałaby pani — ze wszystkimi zastrzeżeniami…
Ze wszystkimi zastrzeżeniami — że moda była przyjemnością. Że ludzie dbali o strój, bo chcieli — jak w każdym systemie — być modni. Nie uważam, że to ubrania zmiękczyły ten ustrój.

Do pisania tej książki przystępowała pani zapewne z rozmaitymi założeniami. Czy któreś z nich trzeba było zmienić w toku prac? Zdarzyło się, że pani intuicje szły wbrew faktom?
Moda tamtych czasów okazała się ciekawsza i ładniejsza niż sądziłam. Ciekawe było wszystko to, co działo się wokół niej. O ile wiedziałam mniej więcej, czego spodziewać się po historii Mody Polskiej czy Barbary Hoff, o tyle w innych tematach spotkało mnie sporo niespodzianek.

Jadąc do Łodzi, wiedziałam, że chcę opisać dziewczyny z tamtejszej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, która jako jedyna uczyła projektowania ubioru. Na miejscu okazało się, że sama historia szkoły jest szalenie interesująca. W czasach socrealizmu chciano ją zlikwidować i uratował ją — dzięki modzie właśnie — Roman Modzelewski, którego dziś znamy głównie z projektu słynnego fotela RM58. To on wpadł na pomysł, żeby kształcić plastyków dla przemysłu odzieżowego.

Zderzenie projektantek — świetnych plastyczek — z przemysłem też okazało się superciekawe. Rozmawiając z nimi, dowiedziałam się z zaskoczeniem, że zakłady przemysłowe nie ograniczały się do masowej produkcji garniturów na Wschód, że istniały w nich ośrodki plastyczne, że plastyczki z czymś tam się zmagały. Przy tej okazji poznałam zależności rządzące przemysłem i handlem, monstrualne powiązania między zjednoczeniami, centralami, ministerstwami, komisjami złożonymi z pańć, które musiały zatwierdzić każdy projekt… Przeczuwałam, że to było skomplikowane, ale tego, że kontrolowano stan psychiczny podprasowaczy, jednak nie przewidziałam.

A co sprawiło pani największą trudność podczas pisania? Sprzeczności między wypowiedziami, upór rozmówców, coś innego?
Trudności było mnóstwo. Na początku sądziłam, że będzie to bardzo prosta rzecz. Szybko wymyśliłam sobie, o czym chcę pisać, rozpisałam rozdziały i do końca zachowałam ten podział. Ich zawartość okazała się jednak zupełnie inna niż przewidywałam. Wyszło na jaw, że rozmówcy wcale nie są aż tak chętni do rozmów, że jest ich więcej niż przewidywałam, że istnieje mnóstwo dokumentów, które warto przeczytać. Czasem dotarcie do jakiejś informacji wymagało wielu telefonów, czytania. Ale myślę, że na tym ta robota polega — na szukaniu rzeczy nieoczywistych.

Co nowego historia mody w PRL mówi nam o historii dwudziestowiecznej Polski? Co naświetla? Co pomaga uświadomić?
To bardzo dobre pytanie — szczególnie że wymądrzałam się ostatnio wielokrotnie, co moda ostatniego dwudziestopięciolecia mówi o Polsce i to już świetnie sobie obmyśliłam, a tu książkę napisałam i nie wiem. Mówi na pewno, że tęskniliśmy za Zachodem. Że się nie dawaliśmy. Czy raczej: trochę się dawaliśmy, bo ulica nosiła wyroby przemysłu odzieżowego, ale zawsze istniała grupa ludzi, którzy się nie poddawali — więc to historia o przekorze. Że byliśmy przedsiębiorczy i radziliśmy sobie w rozmaitych sytuacjach. I że paryskie zawsze będzie lepsze.

EN_00907123_7865pokaz mody na dachu Domów Towarowych, Warszawa

Czy moda PRL dała coś trwalszego ówczesnemu światu? Sukienka Mody Polskiej, którą żona Filipa Pągowskiego kupiła na warszawskich ciuchach, zrobiła furorę w Nowym Jorku. To jednostkowy przypadek?
Nie chcę mówić, że nie była to moda wybitna, więc ujmijmy to tak: polska moda nie dlatego nie podbiła świata, że istniała żelazna kurtyna. Dała światu tylko kożuchy — nasz eksportowy hit. Rzeczy wybiegowe Mody Polskiej były wprawdzie dobre, ale ich życie kończyło się po pokazach. Potem kupowały je modelki, ktoś z ekipy albo Xymena Zaniewska do telewizji. Do sklepów trafiały ciuchy dla pańć — to, co przeszło przez komisje handlowe i piętra dyrektorów.

Co dziedziczymy po latach PRL, jeśli idzie o modę i stosunek do niej? Jakie relikty wciąż są żywe? A czego właśnie nie dziedziczymy, choć powinniśmy?
Dziedziczyliśmy elegancję, ale to kwestia czasów, nie PRL. Mniej więcej w latach siedemdziesiątych moda odwróciła się jednak od elegancji, przestała ją hołubić.

Kiedy pojawiał się nowy trend — rozkloszowane spódnice czy sukienki w wielbłądy — wszystkie modne dziewczyny zaczynały ubierać się w ten sposób, ale i to sprawa bardziej światowa niż polska. Dziś trendy nie podbijają ulic w aż takim stopniu.

Spotkałam się też z opinią, że to dzięki charakterystycznej dla PRL kreatywności — wszystkim tym przeróbkom, przeszywaniu, farbowaniu — trwa dziś boom na polską modę. Młodzi ludzie zamiast iść do sieciówki wolą robić swoje bluzy. Przy tym uczymy się dopiero na nowo doceniać polskie rzeczy.

Przez ostatnie ćwierćwiecze przybliżyliśmy się do Zachodu czy od niego oddaliliśmy? Czy polska moda to wciąż zaścianek?
Przybliżyliśmy się bez dwóch zdań — nosimy nie odbite, tylko po prostu zagraniczne rzeczy. Narzeka się czasem, że jesteśmy dziś mniej kreatywni, kupujemy w sieciówkach i nie chce nam się myśleć o trendach, ale ludzie wyglądają lepiej niż czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu. A trzeba pamiętać, że choć polska moda była wówczas odbiciem Zachodu, to już to, co nosiła ulica, niekoniecznie.

EN_01166702_0009pokaz ubrań zimowych firmy odzieżowej „Cora”, Warszawa

Jak odpowiedziałaby pani na zarzut, że ta książka to tak naprawdę opowieść nie o modzie w PRL, lecz o cieniutkiej warstewce, haute couturehaute couture?
To świadomy zabieg, choć nie do końca zgodzę się z określeniem, że opisuję haute couture, raczej — trzymając się francuskich słówek — towarzyską crème de la crème. Ci, którzy zajmowali się modą, byli niesamowicie wykształceni, mieli zupełnie inny background niż ich współcześni następcy. To nie były szafiarki, to była elita. A przy tym modą zajmowali się, może nie bez przerwy, na przykład pisarze. Interesujące myśli o modzie znalazłam w książkach Kazimierza Brandysa. Gdyby dzisiaj w kulturalnym towarzystwie powiedzieć, że moda to ważna sfera kultury, mało kto by się z tym zgodził. Wtedy uważano to za oczywiste.

Czy od czasu złożenia książki do druku pojawiły się jakieś nowe fakty? Coś ważnego, o czym pomyślała pani: „niech to, gdybym tylko wiedziała pięć miesięcy wcześniej!”?
Nie mogę tak myśleć, bo bym zwariowała, ale gdybym nie miała deadline’u, szperałabym dalej. W końcu trafiłam jednak na moment, kiedy kolejne napotkane osoby przestały mówić mi nowe rzeczy. Wtedy doszłam do wniosku, że trzeba — nawet jeśli nie wiem wszystkiego — powiedzieć już sobie „stop”.

Aleksandra Boćkowska, To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL, Wołowiec 2015. Śledź profil książki na Facebooku!