brak kategorii

Filip Niedenthal: możemy być dumni z naszych projektantów. Ja jestem.

05.06.2016 Redakcja Fashion Magazine

Filip Niedenthal: możemy być dumni z naszych projektantów. Ja jestem.
Tytuł „Esquire” jest wciąż aktualny z nazwy czy może to już jedynie symbol?
Zakładam, że pewnego rodzaju obycie i kultura wciąż pozostają, ale czytelnik przez kilkadziesiąt lat od pierwszego numeru, który ukazał się w Stanach Zjednoczonych na pewno się zmienił. Nawet bardzo. Jest otwarty, nowoczesny, ale zachowuje klasę.

 

A co to znaczy klasa w tym przypadku?
Głównie chodzi o światopogląd i nastawienie. O ciekawość różnych rzeczy i sposób bycia. Ale z tą klasą to ostrożnie – strasznie nadużywane pojęcie ostatnio.

 

Będę kontynuował. Jaki więc jest ten światopogląd?
To nic skomplikowanego. Tak naprawdę – zabrzmi to strasznie banalnie – to wciąż facet, który idzie z duchem czasu, ale ma swoje opinie. Niekoniecznie szuka potwierdzenia „dla siebie” w prasie, w mediach, bo wie czego chce. Jest zorientowany w aktualnych wydarzeniach i ukierunkowany na jakość.

 

Czyli „Esquire” nie ma być przewodnikiem, a wsparciem dla tego nowoczesnego faceta?
Dokładnie. Nie uważamy się za przewodnik, bo wychodzimy z założenia, że nasz czytelnik jest świadomy wielu rzeczy i po prostu lubi uzupełniać swoją wiedzę i zainteresowania o to, co znajdzie w magazynie. Na pewno nie traktujemy go protekcjonalnie.

 

Bo faceci chyba w ogóle nie lubią być prowadzeni za rękę…
Zgadza się. I my absolutnie nie mamy takiego zamiaru. Planując kolejne wydania, zakładamy że pewne rzeczy są dla nich oczywiste. Nie pełnimy roli doradcy, a partnera. Dlatego np. nie mamy trendów, nie zajmujemy się tym, co chwilowe.

 

O właśnie! Niewiele jest u was mody. Tzn., że faceci jej nie potrzebują?
Styl jest dla nas bardzo ważny, ale to tylko część życia, nie główny nurt. A sama moda wydaje mi się, że jest tu proporcjonalna do tego, ile zajmuje w codziennym życiu współczesnego faceta.

 

I traktujecie modę bardziej obrazowo, niż piszecie o niej.
Tak, ale jest jeszcze The Big Black Book, specjalne wydanie, które wychodzi dwa razy do roku. Pod koniec kwietnia ukazał się numer wiosenno-letni i tam wygląda to wręcz odwrotnie. Dużo piszemy, odkrywamy, polecamy. Tu magazyn w 100% poświęcony jest modzie i stylowi.

 

Jaki więc jest styl polskich mężczyzn twoim zdaniem?
Na pewno nie poświęcają zbyt dużo czasu na dygresje związane z samą modą. Nie są pedantyczni, ale dbają o swój wizerunek. Nie zmieniają też garderoby co sezon.

 

Na co zwracają uwagę?
Na jakość. Przekonują się do dobrego wykonania. Są wierni markom i są skłoni wydać więcej za ubranie, jeśli wierzą, że posłuży ono dłużej.

 

Mody polskiej też poszukują?
Jak najbardziej. Chciałbym, żeby nasz czytelnik docenił jakich w Polsce mamy świetnych projektantów i krawców.

 

 
A wg ciebie, co jest warte uwagi w męskiej modzie lokalnie?
Przede wszystkim powrót do szycia na miarę i renesans polskiego krawiectwa. Janusz Bielenia, Tomasz Ossoliński czy Maciej Zaremba to profesjonaliści na skalę światową. Z projektantów mody męskiej gotowej do noszenia jestem pod szczególnym wrażeniem wizji i finezji Mariusza Przybylskiego. Mam od niego kurtkę, którą noszę od lat, i o którą wszyscy mnie zawsze pytają, czy to w Warszawie, Paryżu, czy w Nowym Jorku. Podziwiam też estetykę i konsekwencję Ani Kuczyńskiej w tym co projektuje dla mężczyzn. Możemy być dumni z naszych projektantów; ja jestem.

 

To teraz muszę zapytać o tematykę pisma. Prognozujecie, badacie czy zdajecie się na własne przeczucie, bo w końcu w redakcji są głównie faceci…
Absolutnie nie zakładamy, że to czego my byśmy chcieli, będą też chcieli wszyscy faceci. Ale tak, często zdaję się na przeczucie. Kieruję się doświadczeniem i obserwacjami, widzę też co dzieje się w wydaniach amerykańskim czy brytyjskim.

 

Na ile możecie sobie pozwolić na treść i tematykę własną, bo wiadomo jak to jest z tytułami na licencji?
Oczywiście niektóre materiały są narzucane z góry, czasem prosi się np., by jakiś wywiad był opublikowany w każdym wydaniu, ale nie spotkałem się dotąd z odrzuceniem naszej propozycji czy braku akceptacji strony numeru. Bo każda strona przechodzi taką akceptację przez Hearst Media International, gdzie jest całe piętro siedziby na Manhattanie, które zajmuje się wydaniami międzynarodowymi. Nie odczuwam jednak zbytniej ingerencji w tytuł i moją pracę. Centrala wychodzi z założenia, że każdy naczelny zna swój lokalny rynek i wie najlepiej, co powinno się znaleźć w magazynie.

 

Skoro znów o lokalnym rynku mowa. Zazwyczaj połowa treści jest nasza, polska. Jak się dobiera takiego bohatera? Takiego trochę przedstawiciela Narodu?
Nie ma jednego klucza, równania. Bohater nie powinien budzić kompleksów (choć biorąc pod uwagę sylwetkę naszego czytelnika o takie niełatwo), a inspirować. Nam nie chodzi o gwiazdy, sensacje, o ludzi z pierwszych stron gazet, tylko o ciekawą treść i historię. Czasem ryzykujemy wybierając jakąś postać, zastanawiając się czy bohater, jak i jego historia będzie odpowiednio nośna całokształtem.
 
Masz na myśli pierwszą okładkę i Dawida Ogrodnika?
Między innymi. Zależało mi na tym, by na okładce pierwszego numeru był właśnie polski bohater, który coś sobą reprezentuje. Dawid może i był młodszy od naszego przeciętnego odbiorcy z założenia, ale za to z dużym potencjałem. Co zresztą i w tym roku dalej będzie się potwierdzało, gdyż występuje w kilku ciekawych produkcjach.

 

Faktycznie było to ryzyko. I nie mam na myśli samego bohatera, ale kadr i kolorystykę okładki. Brakowało kontaktu wzrokowego.
Ryzyko, którego nie żałuję. Owszem, była to dość ascetyczna okładka jak na „Esquire’a”, ale debiutancki numer na tym nie ucierpiał.

 

Prasa męska, zwłaszcza lifestylowa, to niewielki odsetek na rynku polskim. Jak myślisz jaki jest tego powód?
Wiesz, u nas w Polsce nigdy nie było męskiej kultury męskiej prasy lifestylowej. Zwłaszcza po II wojnie światowej to kulało. Zresztą podobnie jak z samą modą polską było ciężko. Interesowało się głównie informacją i życiem codziennym. Nie możemy się tu z nikim porównywać, bo w takiej Anglii np., męski świat i ich zainteresowania w tym samym czasie, były zupełnie inne. U nas nie miało skąd się to wziąć po prostu.

 

Myślisz, że wciąż ta kultura się nie wykształciła?
Kształci się.

 

Czy dlatego jesteście dwumiesięcznikiem? Nie ma potrzeby być częściej?
W tej chwili jeden numer co dwa miesiące w zupełności wystarczy, ale pamiętajmy, że w międzyczasie, dwa razy w roku, wychodzi The Big Black Book, o którym wspominałem.

 

A jesteście magazynem dla tzw. prawdziwego mężczyzny?
A co tzn. prawdziwy mężczyzna? Kto jest bardziej prawdziwy? My nie stosujemy żadnych restrykcyjnych kategorii. Takie sformułowanie jest przestarzałe i może wynikać jedynie z kompleksów. My jesteśmy dla facetów bezpretensjonalnych, świadomych siebie i swoich potrzeb.
 
Generalnie wychodzi na to, że mężczyzna dojrzały, to nie koniecznie ten social mediowy. Jak więc do niego dotrzeć? Jak zainteresować tematem?
To jest coś nad czym cały czas pracujemy, i w tej chwili jest to dla mnie priorytet – jak dotrzeć do tych potencjalnych czytelników, o których wiem, że są, i że „Esquire” im się spodoba.

 

Mam wrażenie, że kobieta jest nieodłącznym elementem męskich, nawet opiniotwórczych tytułów. Wy też macie taką bohaterkę…

W „Esquire” kobieta dosłownie stanowi element nieodłączny pisma – rubryka „A Woman We Love” to tzn.„must-have” każdej edycji. Przedstawiamy aktorki, piosenkarki, modelki, sesjom zawsze towarzyszy wywiad. W edycji amerykańskiej numer listopadowy poświęcony jest co roku „The Sexiest Woman Alive” – dwa lata temu była to Penelope Cruz, w zeszłym roku Emilia Clarke z „Gry o Tron”.

 

Masz za sobą pracę m.in. w Harper’s Bazaar”. Jakie są różnice w pracy modowej dla kobiet i mężczyzn?
W „Harper’s Bazaar” zajmowałem się przede wszystkim modą: przeprowadzałem wywiady z projektantami, pisałem artykuły o światowych markach, podsumowania pokazów. „Esquire” nie jest pismem o modzie, a ja teraz znacznie mniej piszę; ale kiedy już piszę są to na ogół wywiady, tak jak np. z fotografem Alexim Lubomirskim czy Maćkiem Kobielskim, więc pod tym względem niewiele się zmieniło.

 

W takim tytule jak Esquire” chciałeś pracować zawsze?
Zawsze. Pamiętam pierwszy numer „Esquire”, który wpadł mi w ręce – na okładce Debra Winger, luty 1993, miałem 15 lat – nie pamiętam jak, ale pamiętam, że przeczytałem go od deski do deski i gdzieś go jeszcze mam. Potem na studiach w Londynie, w drugiej połowie lat 90., kupowałem go już co miesiąc – zarówno wydanie angielskie, jak i amerykańskie. Wszystkie pieniądze wydawałem wtedy na prasę; dziś, kiedy wszystko można zgooglować w pięć sekund, nie mogę się nadziwić jak ja wtedy tyle wiedziałem. A ja czytałem każdy podpis, każdą stopkę. I jakoś to wszystko zapamiętywałem.

 

A być naczelnym również?
Nie będę ukrywał: taki miałem plan od czasów studenckich. A raczej ambicję.

 

Jak to się stało? Kto cię nominował?
„Esquire” i „Harper’s Bazaar” należą do tego samego wydawnictwa. Kiedy zapadała decyzja, że Marquard rusza z polską edycją Esquire, zapytano mnie czy miałbym ochotę stanąć do konkursu. Do tej pory nie wiem ilu było kandydatów, ale proces wyłonienia naczelnego trwał wiele miesięcy, trzeba było przejść kilka etapów, wysyłać do Nowego Jorku propozycje całych numerów, odpowiadać na dziesiątki pytań, pisemnie i przez telefon.

 

Wychodzi na to, że jesteś szczęściarzem…
Odpukać.